Źródło: Wielki pożar Krakowa w lipcu 1850 r.; mal. Teodor B. Stachowicz, cyt. za. www.starykrakow.com.pl
Zdjęcia: Arch. K.Kopra
Niebezpieczeństwo pożarów towarzyszy człowiekowi od bardzo dawna... Dziś jest znacząco ograniczone przez coraz wytrzymalsze materiały budowlane, nowoczesne systemy alarmowe, piorunochrony, czujniki dymu oraz szybko spieszącą z pomocą, dobrze wyszkoloną i wyposażoną straż pożarną.
Autor Krzysztof Koper - historyk, autor książki "Z dziejów Krościenka nad Dunajcem", pasjonat Pienin, nauczyciel mającym świetne pióro i dar opowiadania historii.
Przed wiekami i jeszcze nawet przed stu laty dochodziło do prawdziwych dramatów, nie tylko całych wsi, ale przede wszystkim miast, które z racji swojej zwartej zabudowy bardzo często padały ofiarą niszczycielskiego żywiołu. Pustoszył on doszczętnie budynki przy poszczególnych ulicach oraz całe kwartały dzielnic, a ustawał zazwyczaj dopiero po całkowitym wypaleniu zabudowy lub w momencie pojawienia się intensywnego deszczu.
Tak było choćby w lipcu 1850 r., kiedy niemal całkowicie spłonęła południowa część Starego Miasta w Krakowie oraz kwietniu 1894 r., kiedy praktycznie przestało istnieć centrum Nowego Sącza zniszczone przez ogień podsycany niemal huraganowym wiatrem. Miotał on płomienie na duże odległości, uniemożliwiając jakąkolwiek skoordynowaną akcję ratowniczą.
Jeszcze wcześniej (1795 r.) niszczycielski żywioł nie oszczędził zabudowy Starego Sącza włącznie z rynkiem i ratuszem (trzy ogromne pożary w jednym roku!), zaś w maju 1854 r. praktycznie unicestwił Szczawnicę Niżną. W listopadzie 1854 r. niemal doszczętnie spłonęła Hałuszowa, w kwietniu 1894 r. większość zabudowy Sromowiec Niżnych, z kolei w sierpniu 1935 r. centrum Grywałdu.
Chaos, rozpacz, bezsilność, ofiary w ludziach, brak sprzętu i umiejętnego kierowania obroną - tak zazwyczaj wyglądała większość ówczesnych akcji ratowniczych opartych na przypadkowości i spontanicznym pospolitym ruszeniu.
W 1854 r. władze Wysokiego Krajowego Prezydium we Lwowie, świadome problemu wielkich strat i licznych ofiar ogromnej ilości pożarów w Galicji (zwłaszcza po tragicznym pożarze Krakowa w 1850 r.), organizują pierwszy na wpół profesjonalny system do walki z ogniem także na prowincji. Otóż każda gmina (wówczas każda wieś) została zobowiązana do obowiązkowego zgromadzenia tzw. "rekwizytów ogniowych" tj: konewek, osęk, beczek na wodę, drabin, siekier i ręcznych latarni. Każdy bez wyjątku dom musiał posiadać przynajmniej dwa z w/w narzędzi, co corocznie sprawdzała specjalna gminna komisja.
Druga część wspomnianego zarządzenia zawierała nakaz o obowiązku powołania drużyn ratowniczych opartych na archaicznym systemie dziesiątek. Otóż wszystkich zdrowych i sprawnych mężczyzn (choć zdarzały się również kobiety) dzielono na grupy sąsiedzkie pod przywództwem
"dziesiętnika", czyli najbardziej odpowiedzialnego i cieszącego się powszechnym szacunkiem gospodarza, po czym każdemu przypisywano określony typ "rekwizytów ogniowych", które musiał trzymać w gotowości koło domu i obowiązkowo stawić się z nimi na miejscu pożaru.
Na podstawie archiwaliów dotyczących Krościenka wiadomo, iż w 1856 r. zorganiowanych było już 20 numerowanych "dziesiątek", czyli w sumie 200 ratowników pod rozkazami 20 "dziesiętników" (dziesiątki od numeru XV do XX działać miały na Zawodziu, a nr XIV na Kozłeczyźnie).
Walka z żywiołem ognia stała się łatwiejsza, ponieważ ten rodzaj samoobrony wprowadzał nową jakość działań opartą na czytelnym podziale ról i obowiązków, zdyscyplinowaniu potencjalnych ratowników oraz był gwarancją realnego wykorzystania odpowiednich przyrządów do walki z ogniem.
reklama
reklama